Marcin Makowski : George Soros w ciągu kilku ostatnich lat przeznaczył na działalność Fundacji Społeczeństwa Otwartego ponadl 18 mld dol. To większość jego 23-miliardowego majątku. Co można zrobić z takimi pieniędzmi w wojnie o idee?
Prof. Ryszard Legutko : Soros jest człowiekiem znanym z dużego zaangażowania w gospodarkę światową, wystarczy wymienić choćby jego słynny atak na kurs funta sterlinga. Gdy już dorobił się majątku na spekulacjach finansowych, poszedł w innym kierunku – spekulowania polityką. W zeszłym roku wyszła na jaw lista europarlamentarzystów, w tym również Polaków, którzy mają bliskie relacje z fundacjami Sorosa. Wspierają je a czasami korzystają z ich wpływów. Na co w takim razie zostaną przeznaczone te miliardy? Na jeszcze skuteczniejsze ingerowanie w kształt świata, które trudno będzie kontrować, ponieważ europejska prawica nie dysponuje nawet zbliżonymi budżetami. Może w Ameryce wygląda to nieco inaczej, ale na pewno nie w Europie Środkowej.
Chyba nawet w Ameryce szala się przechyla. W skali globalnej jedynie Fundacja Billa i Melindy Gatesów operuje większymi środkami. Czy Pana zdaniem Polska odczuje na własnej skórze silniejsze próby ingerencji w politykę wewnętrzną?
Takiego scenariusza bym nie wykluczał. Oczywiście Polska jest trudniejszym terenem dla Sorosa niż np. Macedonia czy Węgry. Myślę, że Viktor Orban jako pierwszy trafi na celownik wzmocnionej Fundacji Społeczeństwa Otwartego. W końcu Soros ma węgierskie korzenie, a w Budapeszcie funkcjonuje założony przez niego Central European University. Dlatego traktuje ten kraj bardzo osobiście i jest skłonny wiele poświęcić, aby promować swoją ideologię. W kontrze do węgierskiego rządu, który chce odebrać przywileje finansowanego z zagranicy uniwersytetu, zaangażował przecież pół Unii Europejskiej. Frans Timmermans powiedział nawet w europarlamencie, że ta uczelnia to „perła w koronie nauki węgierskiej”. Bardzo mnie to rozśmieszyło. Cóż bowiem ten eurokrata wie o jakiejkolwiek uczelni i jakiejkolwiek nauce? Polska też zaczyna odczuwać silniejszą presję zewnętrzną, a działania Sorosa wpisują się w ogólnoświatowy klimat. To nie jest ekscentryczny miliarder, który kierowany obsesją pakuje pieniądze w nieopłacalne hobby. On trafił w ducha czasów. Sam pamiętam, jakie wrażenie zrobił na mnie i moich znajomych w latach 90.
Dał się Pan uwieść Sorosowi?
Dałem, bo trudno nie podziwiać kogoś, kto przychodzi do Polski po upadku komuny, zakłada działającą w zachodnich standardach Fundację Batorego i mówi o konieczności budowania społeczeństwa otwartego. Jakiego społeczeństwa mieliśmy chcieć? Zamkniętego?
Polscy intelektualiści byli naiwni? Nie wiedzieli, jakie idee kryją się za tymi słowami?
Trudno mówić w liczbie mnogiej, ale ja i wielu moich współpracowników zakładaliśmy, że chodzi o promocję idei wolnościowych. Wszyscy byliśmy tego spragnieni. Nikt wtedy nie dostrzegał, że przemyca się na nasz grunt inżynierię społeczną, a tzw. otwartość to ideologiczne oszustwo. Po niespełna trzech dekadach kłamstwo tego języka się odsłoniło. Teraz widzimy, że jest to język kompletnie zdeprawowany. „Demokracja” to dzisiaj rządy partii słusznych, „tolerancja” oznacza kulturowe chuligaństwo, „otwartość” rozumie się jako skrajny konformizm.
A pod „konwencję antyprzemocową” podkłada się zapisy o kulturowym definiowaniu płci.
Jak się temu sprzeciwić Zagłosować na „nie” i usłyszeć, że jest się za biciem kobiet? Dlatego tak trudno walczyć z ludźmi pokroju Sorosa, którzy kamuflują swoje prawdziwe intencje, używając pojęć, których sens odwrócono. Jednocześnie tak jak komuniści funkcjonują oni skutecznie w przestrzeni politycznej. Dla nich kraje takie jak Polska i Węgry to anomalie, które za pomocą instytucji międzynarodowych należy spacyfikować przez tzw. unowocześnienie, czyli wymianę tożsamości na zupełnie nową, zgodną dzisiejszą panującą ideologią. Wbrew pozorom nie uważam Sorosa za cynika. To raczej ktoś pokroju złowrogiego apostoła, który uczestniczy w wizji większej niż on sam. Europa przynajmniej od XVIII w. pogrążona była – oczywiście upraszczając – w sporze między ewolucyjnym konserwatyzmem a rewolucyjnym zerwaniem ciągłości. Chodzi o to, aby odciąć się od bagażu przeszłości, a ją samą wyzerować. Napływ imigrantów do Europy, na co ogromne fundusze łoży Fundacja Społeczeństwa Otwartego, to również taka próba „zerowania”.
Jak pan ją rozumie?
Nowi ludzie, inne tradycje, inne kultury i religie, brak asymilacji, destabilizacja dotychczasowych nawyków i stylu życia, zerwanie związków tożsamościowych. Tak dzisiaj w miastach, które przyjęły zbyt wielu imigrantów, wygląda codzienność autochtonów. Polska lewica w furiackiej frustracji zaczyna mówić otwarcie, o co jej naprawdę chodzi. Przecież mówi wprost, żeby wpuścić uchodźców i tę zaściankową katolicką Polskę przewietrzyć od środka. Rozcieńczyć, rozpuścić i przemodelować. W końcu na zachodzie Europy taki program się udał.
Czy można się w takim razie pokusić i tezę, że jesteśmy dzisiaj świadkami kolejnego etapu rewolucji obyczajowej 1968 r., tyle że prowadzonej przez dzieci i wnuków tamtych aktywistów?
Myślę, że tak. Trzeba pamiętać, że w zachodniej Europie rok 1968 stanowił wydarzenie formacyjne. Miliony ludzi zaangażowało się w wyzwolenie się z więzów tradycji i ucisku religii, a tak naprawdę z całej kultury europejskiej, która nagle okazała się represywna oraz politycznie niesłuszna. I później nie nastąpiła żadna radykalna zmiana, która by to odwróciła. Nie było ani restauracji, ani rewolucji konserwatywnej. Stąd m.in. dzisiejszy stosunek do Polski czy Węgier. Oba państwa wydają się lewicowym aktywistom rodzajem konserwatywnego skansenu, który trzeba marchewką, a częściej kijem przywołać do porządku. W samej Polsce próbowano kiedyś, jak to określił jeden z naszych liberałów, „spałować świadomość” Polaków, ale na szczęście ten plan się nie powiódł. Zachodnioeuropejska lewica – dodajmy – zawsze była nam nieprzychylna. Przed rokiem 1989 dość nieufnie podchodziła do ruchów antykomunistycznych w bloku sowieckim i raczej sympatyzowała z reżimami. Ostatecznie reżimy były wprawdzie nieprzyjemne, ale postępowe, natomiast narody wschodnioeuropejskie uważano za zacofane. I tak już pozostało.
Jak to wygląda z pana perspektywy? Czy w europarlamencie da się jeszcze wyczuć ducha rewolucji? Mam na myśli choćby pokłosie filozofii jednego z bohaterów tamtych czasów, czyli Rudiego Dutschkego, który postulował „długi marsz przez instytucje”.
Owszem. Jest to duch rewolucji spełnionej. My w tej chwili nie mówimy o procesie, ale o faktycznym przejęciu instytucji unijnych. Ten marsz już się dokonał, a duża część prawej strony się poddała. Zaczęła się wstydzić swojej tożsamości, ograniczając aktywność do gospodarki i polityki. Oddanie moralności kosztowało nas przegrane sprawy aborcji, w wielu krajach legalizowanej zresztą przez rządy chadeków. Przecież to właśnie katolik Herman Van Rompuy – poprzednik Donalda Tuska – chwalił się jakiś czas temu, że zalegalizował przerywanie ciąży na życzenie w Belgii. Dlatego obecnie Europa Zachodnia i Unia to nie tylko zrealizowana wizja spadkobierców 1968 r., lecz także coś więcej. Stworzono cały aparat represyjny, który ich władzę utrwala. Za krytykę zabijania dzieci nienarodzonych czy krytykę związków homoseksualnych jest się ciąganym po sądach. Za oceanem jest nie lepiej. W liberalnej Kanadzie można być ukaranym za niepoprawne użycie zaimka osobowego, a premier jest z tego nowego prawa dumny. Tak wygląda dzisiaj otwarte społeczeństwo, w którym kontrola mowy i myśli obejmuje także zaimki. Gdy już wszyscy będą mówili, myśleli i pisali tak samo, będziemy mieli otwartość absolutną.
Jeszcze zatem taki jeden obrazek, jeśli chodzi o wiarę. W 2013 r. dla upamiętnienia 50. Rocznicy spotkania gen. Charles’a de Gaulle’a i Konrada Adenauera do katedry w Reims przybyli kanclerz Angela Merkel i prezydent Francois Hollande. Nie wzięli udziału we mszy, lecz w „momencie zadumy”. W Parlamencie Europejskim nie ma nawet katolickiej kaplicy.
Jest za to „sala medytacji”.
Mamy jednak ojców założycieli Unii, którzy tak jak de Gasperi i Schuman – nie kryli swoich chrześcijańskich motywacji. Nawet twórca unijnej flagi przyznał, że 12 gwiazd wywodzi się z inspiracji biblijnej. Jak mogliśmy zmarnować taki potencjał?
Trudno znaleźć jeden powód takiego stanu rzeczy. Prawica i chrześcijanie dali się zepchnąć na margines do tego stopnia, że trudno obecnie odróżnić chadeka od lewaka. Gdy w kampanii wyborczej Merkel polemizowała z Schultzem, fundamentalnych sporów między nimi nie zauważyłem. Może jedna strona chciała wielu imigrantów, a druga nieco mniej, ale już jeśli chodzi o małżeństwa homoseksualne, to proszę bardzo. Niby Angela Merkel wstrzymała się w głosowaniu w Bundestagu. Jednak cóż to za odwaga? Niestety, wraz z indoktrynacją lewicową Europa Zachodnia uległa fali sekularyzacji. Na żywym organizmie mogliśmy obserwować ten proces w Hiszpanii, która pod rządami Jose Zapatero religijnie odsunęła się w przepaść. I nawet gdy później do władzy doszli konserwatyści, nie mieli przekonania, że coś trzeba fundamentalnie zmienić. Ta sama choroba dotknęła również Irlandii. Sekularyzacja spowodowała rewolucję umysłów przez odcięcie ich od klasycznej metafizyki i epistemologii. Klasyczna definicja prawdy nagle okazała się represywna, ponieważ uzależniała ją od twardego fundamentu rzeczywistości. Stąd bierze się ta deprawacja języka, o której mówiłem. Gigantyczną kulturową czystkę nazywa się „społeczeństwem otwartym”, „wartościami europejskimi”, „kulturą różnorodności”. Język coraz bardziej odstaje od rzeczywistości. Europa, dokonując ideologicznego resetu, odcina się też powoli od zasad prawa rzymskiego. W świecie postępu – również w samej Unii – prawo zaczyna działać wstecz, oskarżony ma udowodnić swą niewinność, nie trzeba wysłuchiwać drugiej strony, a także można być sędzią we własnej sprawie.
Święty Jan Paweł II, gdy mówił o odrodzeniu moralnym Europy, twierdził, że nie może ono nastąpić, gdy Europa sama siebie nie odnajdzie. Gdy „nie odkryje swoich początków i nie tchnie życia w swoje korzenie”. Benedykt XVI z kolei uważa, że „chrześcijańskie korzenie są dla Europy jak pokarm i tlen”. Czy ma pan jeszcze wiarę w to, że Europa zacznie oddychać pełną piersią?
Ostatnie wybory w Austrii i Czechach pokazują, że monopol lewicy nie jest całkowity. Po Polsce i Węgrzech w centralnej Europie powstają kolejne wyłomy. To może być krzepiąca informacja, ponieważ udowadnia, że zaczął się jakiś ruch różnicujący. Jak dalece są to tendencje trwałe, które pchną Europę w dobrym kierunku? Tego nie wiemy. Zależy też, jaką przyjmiemy perspektywę czasową. Jeszcze kilkadziesiąt lat temu wydawało się, że stworzenie miękkiego despotyzmu przez demokrację liberalną będzie niemożliwe. Dzisiaj to nasz punkt wyjścia. Być może w przeciągu kolejnych kilku dekad nastroje się odmienią i Europa – dławiona narzuconym sobie konformizmem ora znudzona jałowością, w jaką popadła, odchodząc od bogactwa swojego dziedzictwa – nagle zatęskni za nim. Historia czasami zaskakuje, co jest stwierdzeniem zawstydzająco banalnym, ale dla mnie jest to dzisiaj źródło nadziei.
źródło : tygodnik „Do Rzeczy”