Ryszard Legutko dla portalu Wpolityce.pl

Oglądałem niedawno w Internecie Dziennik Telewizyjny z roku 1989, już po przełomie. Prowadzącym był pamiętany przeze mnie facet o strasznej powierzchowności i jak najgorzej kojarzonej przeszłości dziennikarskiej. Pod koniec Dziennika ówże straszny facet przeprowadził krótką dyskusję wokół sprawy śmierci księdza Zycha. W wymianie zdań wystąpił adwokat strony solidarnościowej, dziennikarz śledczy oraz rzecznik nowej bezpieki, dzisiaj już zapomniany, pułkownik Garstka. Każdy powiedział, co miał do powiedzenia, a na końcu pułkownik zalał wszystko gładkim słowotokiem, z którego wynikało, że z tym księdzem Zychem to wszystko jasne i OK.

Pamiętam, że te krótkie dyskusje w tamtych czasach traktowaliśmy jako powiew świeżego powietrza. Słowo prawdy padło publicznie. Wszyscy je usłyszeli, a nam się wydawało, że to słowo prawdy zmieni świat, że po tym, gdy upubliczniono sprawę księdza Zycha i inne podobnie bulwersujące rzeczy, to wszystko się wyjaśni.

Ta reakcja była zrozumiała, ale z dzisiejszej perspektywy należy traktować ją jako skrajne frajerstwo. Działo to się w czasach, kiedy mordowano księży, palono archiwa, fałszowano historię, przejmowano państwo, a nam podrzucano, jak wygłodniałemu psu resztki ze stołu, kilkuminutowe debaty z udziałem wszystkich stron. Oni pilnowali swoich interesów i brutalnie załatwiali swoje sprawy, a my zadowalaliśmy się telewizyjną gadaniną. Pogadano więc sobie o księdzu Zychu – zabito go, albo i nie, debata tego nie przesądzała – a następnie widzom podano prognozę pogody. Sprawa księdza do tej pory pozostała tam, gdzie była w czasie emisji Dziennika Telewizyjnego.

Znacznie lepsza byłaby sytuacja, gdyby organizowano w Dzienniku dyskusję po tym, co stać się powinno, a nie stało, na przykład po tym, jak kolejna fala ubeków znalazła się za kratkami, a jeszcze kolejna poza resortem. Wówczas złotousty pułkownik Garstka mógłby sobie gadać w telewizji do woli i do woli się oburzać, bo przecież to inicjatywa była nasza, a bezsilne słowa ich. Niestety było odwrotnie.

Przypomniało mi się to wydarzenie sprzed lat w związku z projekcją niemieckiego filmu o nieszczęśliwie zagubionych w swoich wyborach Niemcach i antysemicko wrednych z natury Polakach. Okazuje się, że polskie frajerstwo nadal ma się świetnie i nie wyszliśmy dotąd ze stadium samobójczego infantylizmu. Niemcy zrobili popularny film, w którym wybielają swoją przeszłość, a nam robią gębę łobuzów, i rozpowszechniają ten film na całym świecie. My zaś, na wpół ubezwłasnowolnieni, na wpół zidiociali, natychmiast kapitulujemy i pokazujemy to paskudztwo Polakom w polskiej telewizji publicznej. Jedno, co potrafimy zrobić, to zrealizować pożal się Boże debatę, w której – jakże można inaczej – muszą być reprezentowane wszystkie strony. Wiadomo przecież, że odpowiedzialność za drugą wojnę to sprawa otwarta, o której nigdy dość dyskutowania.

I sytuacja się powtarza. Znowu to ci inni zmieniają świat zgodnie ze swoimi interesami, tworzą rzeczywistość i przekształcają ludzkie umysły, a my zadowalamy się telewizyjną gadaniną. Niezależnie kto by w tej gadaninie wygrał, to i tak jest bez znaczenia. Rzeczy się stały, fakty zostały dokonane, interesy niemieckie zrealizowane. Nasza strona może się w telewizji zapluwać, ale im bardziej się będzie zapluwała, tym bardziej będzie to żałosne. Zresztą – przyznajmy – raczej się nie zapluwała, bo nasza strona jest ekumeniczna, co oznacza rzecz jeszcze do niedawna niewyobrażalną, a mianowicie, że nawet w kwestii II wojny nie ma czegoś takiego jak polska strona.

Trudno również nie zauważyć, że w czasach, kiedy reklama i propaganda rozwinęła się tak, że atakuje nas zewsząd barwami, obrazami, skojarzeniami, nawet zapachami, oddziałując na emocje, podświadome impulsy i bezrefleksyjne reakcje, wymyśliliśmy sobie, że jakiś mniej lub bardziej uczony mąż może potężną akcję propagandową, taką jak ów film, zneutralizować przypominaniem faktów, czy rozumną argumentacją.Pomysł, że pokazuje się atrakcyjny i sugestywny film inteligentnie zamazujący odpowiedzialność gigantycznej zbrodni dokonanej przez naród niemiecki, a potem można otworzyć ludzkie umysły na jego fałsze przez debatowanie wszystkich stron, to skrajna niedorzeczność. Zwłaszcza, że ów film to fragment dużo większej propagandowej całości.

Tej kłamliwej propagandzie nie zdołaliśmy niczego przeciwstawić. Polskie frajerstwo więc trwa i ma się świetnie. Uwierzę, że przestaliśmy być frajerami dopiero wtedy, kiedy – na przykład – Polacy zrobią film o ostatniej wojnie, który przedstawi atrakcyjnie polskie losy, wkurzy Niemców, będzie wyświetlany w wielu krajach świata, a sami Niemcy pokażą go we własnej telewizji i będą się bronić przez naszymi zarzutami w telewizyjnej dyskusji, do której zaproszą w ramach zrównoważonej debaty jakichś naszych mądrali.Wówczas niech sobie w tej debacie gospodarze mówią, co chcą. Niech protestują, wysyłają sprostowania, piszą pozwy. Niech robią wszystko, co my robimy teraz, i z równym skutkiem, jak nasz. Czyli żadnym.Bo wtedy bitwa będzie już przez nas wygrana.

Czy to się kiedyś stanie? Dzisiaj nic na to nie wskazuje, ale wszystko ma swój początek. Może przygoda z niemieckim filmem w polskiej telewizji czegoś nas nauczy.

Podziel się swoją opinią

Zapisz się do newslettera

Dołącz do naszej społeczności, aby być jednym z pierwszych informowanych o moich inicjatywach, projektach i działaniach w Parlamencie Europejskim - zapisz się teraz do newslettera!