Żeby nie wiem jak szeroko uśmiechała się pani minister, to nie zmieni tego, że sytuacja jest zła” – tak o wynikach tegorocznych matur mówi w rozmowie z portalem wPolityce.pl były minister edukacji narodowej prof. Ryszard Legutko, filozof, europoseł PiS.
wPolityce.pl: Egzaminy maturalne wypadły bardzo słabo. Nie zdał co czwarty uczeń, ale szefowa MEN Joanna Kluzik-Rostkowska wyraziła wielkie zadowolenie z wyników. Czy rzeczywiście jest się z czego cieszyć?
Prof. Ryszard Legutko: Nie ma powodów do świętowania. Pani minister robi dobrą minę, jak to jest dzisiaj modne, i wmawia młodym ludziom, że jest bardzo dobrze i że jest z nich dumna. Prawda jest bardziej skomplikowana. Szkoła od dłuższego czasu jest w poważnym kryzysie. Rankingi międzynarodowe, takie jak PISA, które plasują nas wysoko, nie są miarodajne, ponieważ coraz bardziej obniża się kryteria, a pomimo to duża ilość młodzieży i tak nie zdaje. Jeżeli egzaminy są coraz łatwiejsze, z programów nauczania wycina się rzeczy trudne i jeszcze jest źle, to znaczy, że system jest chory. Nauczyciele są zdezorientowani, ponieważ nie bardzo wiedzą, czy mają uczyć młodych ludzi, czy też mają się wykazać pozytywnymi ocenami, bo jak oceny będą negatywne, to znaczy, że oni nie umieją uczyć. Potrzebne są radykalne rozwiązania, które by to zmieniły. Nie może być tak, że w całym procesie nauczania kryteria się zaniża, a nauczycieli skłania się do tego, żeby jeszcze dodatkowo patrzyli przez palce. Na dodatek rozlicza się ich z ocen pozytywnych, a nie z realnych postępów w nauczaniu. Żeby nie wiem jak szeroko uśmiechała się pani minister, to nie zmieni tego, że sytuacja jest zła.
Od czego należałoby zacząć naprawę systemu edukacji w Polsce?
Trzeba stopniowo podnosić wymagania. Nie można tego zrobić nagle, bo to będzie zbyt duży szok. Należy też stworzyć inną atmosferę, to znaczy trzeba sobie powiedzieć jasno, że szkoła jest po to, żeby się w niej uczyć, a nie po to, żeby dostawać tam pozytywne oceny przy minimum wysiłku, a cała reszta to zabawa, rozrywka. Szkoła jest instytucją, która zawsze wymagała dużej pracy. Zmianie powinna ulec filozofia edukacyjna – dość tego bicia piany z dodawaniem do szkół określeń „partnerska”, „przyjazna” i coś tam jeszcze, bo to są tylko słowa, które poza rozluźnieniem standardów i kryteriów tak naprawdę niewiele oznaczają. Zarówno młodzież, jak i rodzice przyzwyczaili się do tego, że wszystko jest w miarę bezproblemowe. To znaczy, że jeżeli uczeń dostaje złe oceny, to rodzice zżymają się na nauczycieli i na szkołę, zamiast zadbać o swoje dziecko i przypilnować je, żeby się uczyło, a nie np. grało w gry komputerowe. Jeszcze raz powtarzam: prawda jest brutalna. Szkoła to miejsce, w którym się uczymy. Jeśli się nie uczymy, to wtedy mamy odpowiednio złe oceny. Obowiązkiem resortu edukacji i dyrektorów jest tego pilnować, a nie wygłupiać się z cudacznymi programami, nie pakować do szkoły idiotyzmów w rodzaju gender, tylko porządnie uczyć matematyki, fizyki, historii, polskiego.
Do czego prowadzi zaniżanie wymagań w szkołach, jeśli wziąć pod uwagę przyszłoś naszego społeczeństwa?
To już obserwujemy w niektórych krajach, my tu nie jesteśmy wyjątkowi. Niestety nasza wyjątkowość polega na tym, że powielamy wszystkie złe wzory płynące z zewnątrz. Można się zastanawiać, co warte jest społeczeństwo, w którym ludzie są źle wykształceni i mają słabe rozeznanie swojej kulturowej przynależności. Społeczeństwo ludzi niewykształconych lub źle wykształconych jest społeczeństwem bardzo nieprzyjemnym – zaczynamy to obserwować. Zewsząd otacza nas głupota: głupia rozrywka, brzydki, nieporadny i prymitywny język, brak podstawowych informacji o historii, świecie i nauce. My już to widzimy naokoło. Przypomnę dziennikarkę, która zajmuje się teatrem i nie wiedziała, kto to był Grotowski. A jak już tak sięgamy daleko, na koniec drogi, no to wtedy trzeba przeczytać książkę „Nowy Wspaniały Świat” Aldousa Huxleya, a wtedy może nastąpi jakieś otrzeźwienie.
Rozmawiał Bogusław Rąpała