Z profesorem Ryszardem Legutko rozmawia Michał Kuź z Nowej Konfederacji.
Michał Kuź: Czy problem Polski polega na tym, że nie było u nas prawdziwych rewolucji, podczas których wieszano nie tylko obrazy? Czy też wręcz przeciwnie: nasze społeczeństwo przeszło zbyt wiele wstrząsów? A może mamy problem ze swoją historią, dlatego że ważne przemiany były na nas wymuszane z zewnątrz?
Prof. Ryszard Legutko: W każdym z tych stwierdzeń jest trochę prawdy. Po pierwsze, u nas od pewnego momentu, mniej więcej od wieku XVII, zaczął się paraliż państwa, a tym samym państwo okazywało się nie tylko bezsilne wobec zdrajców, ale i samo pojęcie zdrady uległo rozmyciu. Dochodziło okazjonalnie do spektakularnych samosądów, np. w Wilnie czy Warszawie, lecz to nie zmieniło systemu. Później, już w czasie zaborów, Polacy musieli przecież współpracować z władzami zaborczymi, co dodatkowo zacierało różnicę między współpracą pragmatyczną a zaprzaństwem. Pogłębiło się to w PRL, a dodatkowo w III RP. Dzisiaj trudno kogoś nazwać zdrajcą, nie narażając się na obelgi. W naszych czasach nie jest przyjęte nazywanie zdrajcą Bieruta czy pisarzy żądających w 1939 r. we Lwowie przyłączenia Polski wschodniej do ZSRR, a przecież w obu przypadkach to zdrada w stanie czystym. Nie wolno też nazywać zdrajcą Jaruzelskiego. W wyniku atrofii państwa – a III RP również na tę chorobę cierpi – doszło do całkowitej atrofii klasycznego języka moralnego.
Z drugiej strony, tracąc swoją podmiotowość, staliśmy się obiektem agresji oraz bolesnej inżynierii społecznej, co spowodowało niszczenie polskiej kultury i polskiej świadomości. Najgorszą operacją była ta, która rozpoczęła się 1 września 1939 r. i poniekąd trwa przy wykorzystaniu różnych środków. Przez pierwsze kilkadziesiąt lat stosowano metody ludobójcze – najpierw Niemcy, a później Sowieci i polscy komuniści; od 1955 do 1989 r. mieliśmy komunistyczną inżynierię społeczną w wersji złagodzonej. Najbardziej zdumiewające jest to, że podobne inżynierskie podejście do narodu pojawiło się w roku 1989, kiedy elity stwierdziły, iż Polacy są historycznie zapóźnieni i powinni zostać poddani swoistemu recyklingowi, bo ich tożsamość nie przystaje do współczesnego świata. Należy więc im tę tożsamość zmienić, by mogli wejść do grona społeczeństw współczesnych. W sposób tyleż trafny, ile perwersyjny ujął to kiedyś Janusz Lewandowski, mówiąc o „pałowaniu polskiej świadomości”.
Wszystkie te operacje dokonywane na Polakach sprawiły, że zatraciliśmy poczucie sprawczości. Nie uważamy, że od nas wiele zależy. Sądzimy raczej, że autorami współczesnego świata są ci inni, mądrzejsi i silniejsi, a my powinniśmy się tym mądrzejszym i silniejszym podporządkować. Współczesnych Polaków charakteryzuje więc swoiste poczucie wewnętrznego zniewolenia, co przejawia się m.in. w imitacyjności przekraczającej wszelkie dopuszczalne granice. Czujemy się dobrze, gdy się upodabniamy do innych, a dążenia do odrębności są nieśmiałe i zawsze spotykają się z gwałtowną agresją.
W pewnym sensie odbieram zarówno „Fantomowe ciało króla” Jana Sowy i „Prześnioną rewolucję” Andrzeja Ledera jako mniej lub bardziej świadomą lewicową odpowiedź na pańskie tezy z „Eseju o duszy polskiej”. Wspomniani autorzy przyznają otwarcie, że zarówno rozbiory, jak i okres komunizmu były per saldo potrzebne dla ukształtowania bardziej sprawiedliwego społeczeństwa.
Niezbyt dobrze przyjmuję tego typu rozważania. Problem pierwszy to pytanie, ile zawdzięczamy zaborcom. Rosjanom niewiele, Niemcom i Austriakom więcej. Pozostaje oczywiście pytanie, czy gdyby Polska nie upadła w wieku XVIII, to nie bylibyśmy zdolni do podjęcia trudu usprawnienia systemu gospodarczego i politycznego, jaki dokonał się w świecie zachodnim w wieku XIX? Sugerowanie naszej organicznej niezdolności więcej mówi o obsesjach autora stawiającego takie tezy niż o cechach polskiego narodu. To stara teza zdegenerowanej linii polskich inteligentów, którzy byli zdolni uzasadnić każdy argument, jaki by prowadził do wniosku, że Polska jest licha i że najlepiej będzie wtedy, gdy ktoś mądrzejszy i silniejszy przejmie nad nią rządy. Paradoks polega na tym, że w czasach wolności tego typu myślenie niewolnicze nabiera popularności. Jeśli są jakieś przesłanki o lichości polskiego społeczeństwa, będzie to występowanie właśnie takich autorów głoszących właśnie takie poglądy.
Zaś co do drugiego argumentu mówiącego o dobrodziejstwach modernizacyjnych komunizmu, to stanowi on także starą, bardziej wyrafinowaną wersję poglądu głoszonego przez komunistów. Mówili oni przecież o marszu cywilizacji – symbolizowanej przez komunizm, który wart był zapłacenia wielkiej ceny, wliczając w to cenę terroru, kłamstwa i krwi. Komunistyczni intelektualiści, którzy taki pogląd wyznawali, wiedzieli doskonale, co się dzieje, widzieli dokonującą się krwawą rewolucję i ją popierali. Nie śnili, nie byli nieprzytomni, podobnie jak nie śnili i nie byli nieprzytomni ci, na których tej strasznej operacji modernizacyjnej dokonywano.
Na pytanie, które później zadawano owym intelektualnym obrońcom komunizmu, a mianowicie, dlaczego godzili się na rzeczy tak straszne, odpowiadali, że nie widzieli żadnej alternatywy, bo przecież II RP była nie do przyjęcia. Ta nienawiść do II RP okazała się – od tych największych, np. Kołakowskiego i Miłosza, do ostatnich miernot komunistycznych – głównym uzasadnieniem degradacji intelektualnej i moralnej, jakiej przez pewien czas ulegli. Formułowanie podobnego argumentu dzisiaj, nawet w formie bardziej intelektualnie pokrętnej, jest nie tylko wstrętne, lecz dowodzi także nieuleczalnego trwania w starych obsesjach. To jakieś żałosne odgrywanie starych środowiskowych fobii; to uparte i tępe trwanie w anachronicznych nawykach.
Chcielibyśmy myśleć o sobie jako o potomkach Sarmatów. Problem polega na tym, że obecne polskie elity i zalążkowa klasa średnia zawdzięczają swój awans czemu innemu. Niemal każda rodzina ma jakiegoś wujka z UB czy marcowego docenta.
Powyższy opis to też mistyfikacja. Ja na polski naród patrzę inaczej. Oczywiście jest tu sporo ubeków i ich potomków, ale widzę znacznie więcej innych ludzi. Myślę o ludziach, których rodzice i dziadkowie mieszkali w Wilnie, we Lwowie, w Grodnie i Stanisławowie, którzy musieli w ciągu kilku godzin opuścić na zawsze swoje mieszkania i zgromadzone przez pokolenia pamiątki, biblioteki i dobra osobiste.
Myślę o tych, których okupanci niemieccy i sowieccy wymordowali, przegnali, zesłali i upodlili, a ich rodziny musiały czekać lata na wiadomość o miejscu, czasie i rodzaju śmierci lub miejsca pobytu. Myślę o Polakach, którym odebrano dworki, wille, mieszkania, a także parki, po których lubili chodzić, kościoły, w których się modlili, i muzea, które lubili zwiedzać. Myślę o warszawiakach, których wymordowano i przegnano, a ich ukochane miasto zniszczono. Myślę o ludziach, którzy w roku 1945 się nie poddali i trwali w oporze.
To prawda, że część, która przeżyła, stabilizowała się w nowym systemie i zasilała szeregi PZPR. Ale wystarczyła iskra, by nagle przypomnieli sobie o wszystkim i by ich potomkowie zaczęli odczuwać dumę z osiągnięć i poświęceń rodziców czy dziadków. To znacznie prawdziwsza opowieść o Polakach, a nie ta, która mówi, że przejmowali cudze mieszkania i wywodzili się z ubecji bądź inteligencji marcowej. Ja nie wychowałem się wśród rodzin ubeckich i z pewnością nie przebywałem w towarzystwie docentów marcowych. A moje losy i losy mojej rodziny były dość typowe.
A co zrobić z elitami z PRL-owskiego awansu? Na przykład z dziadkiem z SB, którego istnienie wytykano niedawno pewnemu znanemu historykowi z IPN.
Wracamy do poprzednio podniesionej kwestii. Trzeba jasno powiedzieć, kto był obrońcą państwa polskiego, a kto zdrajcą. Jeśli nazwiemy PRL-owskich działaczy patriotami, to faktycznie musimy grzebać gen. Jaruzelskiego z honorami i powiedzieć, że np. Monika Olejnik i Agnieszka Holland nie muszą się rodziców wstydzić. Jeśli natomiast stwierdzamy, że ci ludzie Polskę zdradzili, mamy prawo wymagać, by młodsze pokolenia wyraźnie odcięły się od idei, którymi kierowali się ich rodzice i dziadkowie. Tak przecież uczynił wspomniany przez pana historyk. Albo Polska niepodległa wyciągnie wszystkie wnioski ze swojej niepodległości, albo nadal będzie wlokła za sobą peerelowski bagaż i zatruwała się peerelowską spuścizną.