Kłamstwo – oto, co łączy zbrodnię katyńską i katastrofę smoleńską. Oficjalnie wyjaśniające sprawę państwo wyraża coś, co można by nazwać pozorami szacunku – od teatralnego oburzenia względem z góry wskazanych winnych, po „godne” uczczenie pamięci ofiar, tak by potomni nie mieli zbędnych wątpliwości.
Ludobójstwa w Katyniu i tragedii smoleńskiej nie można porównać. Jest jednak pewien aspekt, względem którego oba te ponure zdarzenia stają się łudząco podobne. To szacunek dla dążenia do prawdy o nich. Szacunek niestety limitowany, właściwy mniejszości, tłumiony przez sprawny aparat szeroko rozumianej władzy, której zależy na wszystkim, tylko nie na prawdzie.
Zbrodni katyńskiej i katastrofy smoleńskiej nie można zestawić bez uzupełnienia całą listą zastrzeżeń. Z pewnością obie te tragedie pochłonęły życie najwartościowszych Polaków, przedstawicieli elit, bez których mówienie o Polsce jako państwie myślącym o swojej suwerenności w sposób ciągły i rozważny, zdolnym przekazywać tę myśl następnym pokoleniom, staje się coraz mniej możliwe.
O Katyniu przez pięćdziesiąt lat Polacy mieli nie wiedzieć nic. To się zmieniło, choć po dalszych dwudziestu latach i tak nie wiemy wszystkiego. Tak samo jest ze Smoleńskiem – wygląda na to, że choć częściowa prawda o nim wyłoni się powszechnie dopiero po wielu latach, a w najbliższym czasie skazani będziemy na dobrze znany wybór: albo wersja oficjalna, podbita setką pieczęci instytucji o dumnych nazwach i kolportowana za pomocą elektronicznych szczekaczek, albo wersja zakazana, przekazywana z ust do ust. Ta pierwsza wzmacniana będzie takimi pojęciami, jak: braterstwo narodów, pojednanie, wybaczenie. Ta druga będzie nazywana szkodliwą, jej przekazywanie będzie jątrzeniem, a garstka dziennikarzy, którzy będą swój zawód traktowali wciąż poważnie, zostanie nazwana groźną, antypaństwową sektą.
W teatrze kłamstwa
W wyjaśnianiu przebiegu obu zdarzeń podobieństwa narzucają się same. Sprawę Katynia badała prokuratura w ZSRS. Wydała nawet akt oskarżenia, w którym przeczytać możemy o „zbrodni katyńskiej dokonanej przez faszystów jako zbrodni ludobójstwa”. Sprawca wskazany został zresztą już przed wszczęciem takiego postępowania, a jego wynik miał tylko urzędowo potwierdzić wstępne przypuszczenia. Zaraz po katastrofie pod Smoleńskiem dochodziły nas pierwsze wypowiedzi mniej lub bardziej anonimowych ekspertów o naciskach i o błędach pilota. Majestat „międzynarodowego” urzędu przy potwierdzaniu tych wstępnych przypuszczeń dodał jeszcze alkohol we krwi generała.
Przy sprawie katyńskiej znaleźli się i tacy, którzy te wstępne przypuszczenia pozwalali sobie traktować jako nie w pełni wiążące. Taki błąd popełnił prokurator Roman Martini i zapłacił za to życiem. Oficjalnie wyjaśniające sprawę państwo równie oficjalnie wyrażało coś, co można by nazwać pozorami szacunku. Tak by domknąć całość spektaklu – od teatralnego oburzenia względem z góry wskazanych oprawców, po „godne” uczczenie pamięci ofiar, tak by potomni nie mieli zbędnych wątpliwości. W ten sposób w latach siedemdziesiątych ubiegłego wieku stanął w Katyniu pomnik z dwujęzycznym napisem „Ofiarom faszyzmu – polskim oficerom rozstrzelanym przez hitlerowców w 1941 roku”. Ten gest miał ostatecznie zamknąć to, co i wcześniej było źle widziane – prywatną żałobę rodzin katyńskich. Na żałobę monopol miały tylko władze i jej rozmiary były ściśle limitowane. Przełamywanie tego monopolu było traktowane jako działalność na szkodę państwa.
Nie mogło być inaczej, bo oficjalna wersja zdarzeń, czyli kłamstwo katyńskie stało się kłamstwem założycielskim PRL legitymizującym jej władze i regulującym jej stosunki międzynarodowe. Taki stan miał być dziedzictwem następnych pokoleń. Władimir Putin 7 kwietnia 2010 roku powiedział nad grobami ofiar ludobójstwa w Katyniu zdanie, które w swojej prostocie łączyło przeszłą doktrynę ze strategią na przyszłość: „Nie mamy moralnego prawa, aby zostawiać następnym pokoleniom nieufność i wrogość. (…) W Europie XXI wieku nie ma innej alternatywy niż dobrosąsiedzkie stosunki między Polską a Rosją”. Zdanie to ukazuje niemal szatańską moc słów, zwodniczą siłę łatwości w wypowiadaniu czegokolwiek, bez żadnego związku z rzeczywistością, a często stojącego w jawnej do niej opozycji. Niewolnikiem i jednocześnie fascynatem tej łatwości jest premier Tusk, który w tym samym miejscu i czasie bez trudu oświadczył: „Na drodze do pojednania polsko-rosyjskiego postawiliśmy dwa drogowskazy: pamięć i prawdę. Oni tu są, patrzą, czy jesteśmy zdolni przemoc i kłamstwo zmienić w pojednanie”.
Milczenie Zachodu
Jest jeszcze jedna ważna, może nawet najważniejsza płaszczyzna odniesienia dwóch tragedii – milczenie Zachodu, a właściwie całego świata. I jest to zjawisko zupełnie zrozumiałe – jeśli sami zainteresowani nie mogą (jak w przypadku ludobójstwa katyńskiego) lub demonstracyjnie nie chcą (jak w przypadku katastrofy tupolewa) dochodzić prawdy, to dlaczego postronni mieliby ich w tym wyręczać? Taka ingerencja w czyjeś sprawy mogłaby być motywowana wyłącznie własnym interesem, a nie umiłowaniem prawdy przecież. A jeśli takiego interesu nie ma, to zadawanie niewłaściwych pytań może tylko komplikować czyjąś sytuację. Prawda może wyjść politykowi na dobre tylko w jego własnym kraju, co więcej, w sprawach fundamentalnych odpowiedzialny polityk musi się czuć zmuszony do dążenia do prawdy i jednocześnie, o ile nie jest skrajnym naiwniakiem, musi wiedzieć, że to zadanie może wykonać tylko samodzielnie.
Pytanie zacytowane w tytule tego artykułu zadał Stalinowi gen. Władysław Anders. Pytanie to było wynikiem świadomej bezsilności. Generał doskonale wiedział, że w ówczesnej sytuacji nie ma żadnych możliwości na zbadanie sprawy zaginionych. Samo pytanie było więc tylko i aż dowodem na to, że strona polska nie pozwoli o swoich obywatelach zapomnieć, choć w tym czasie nic nie może dla nich zrobić. Odpowiedź Stalina była dla Andersa nieistotna, bo nie mogła być wiarygodna. Premier Tusk, oddając całość śledztwa w ręce Rosjan, zdaje się zadawać podobne pytanie. Sprawia wrażenie, że sam nie może sobie z tą sprawą poradzić, że jest całkowicie bezsilny, choć – w porównaniu do Andersa – działa przecież w warunkach diametralnie innych. Problem polega jeszcze na tym, że premier zdawał się liczyć na szczerą odpowiedź. Tak jak Stalin odpowiedział „uciekli do Mandżurii”, tak teraz powiedziano Tuskowi, że prezydent się awanturował, że jego brat na niego naciskał, że błędy pilotów i pijany generał w kokpicie. Tusk początkowo nie dowierzał. Po chwili przyjął tę odpowiedź z pokorą.
źródło : Nasz Dziennik, wydanie z dnia 7 kwietnia 2011 r.