„System polityczny i prawny Unii Europejskiej staje się coraz bardziej nieprzejrzysty, coraz mniej kontrolowalny przez wyborców, coraz mniej wspólnotowy. Bez zasadniczej reformy strukturalnej choroba Unii Europejskiej będzie się nasilać.” – mówi prof. Ryszard Legutko, przewodniczący Grupy EKR w Parlamencie Europejskim
Dzisiejsza Unia Europejska jest chorym człowiekiem Europy. Kiedy się ta choroba zaczęła, to rzecz sporna. Ważniejsze jest pytanie o przyczyny. A tutaj odpowiedź jest dość łatwa. Integrację gospodarczą, a później polityczną tworzono z przeświadczeniem, że jej twórcy muszą wyprzedzać przyzwolenie społeczne, że nie można do końca polegać na opinii wyborców i że trzeba integrację przyspieszać metodą faktów dokonanych. To nastawienie – wyłożone wprost przez jednego z głównych ojców integracji, Jeana Monneta (nazywane niekiedy metodą Monneta) – zrodziło takie slogany jak „więcej Europy” czy „coraz ściślejsza unia” (ever closer union); to ostatnie wyrażenie znalazło nawet swoje czcigodne miejsce w pierwszym artykule Traktatu o Unii Europejskiej.
Polityka integracji metodą faktów dokonanych sprzyjała oczywiście tworzeniu się rozmaitych patologii, ponieważ pośrednio zapraszała do rozciągania prawa, a nawet jego łamania. O ile bowiem w państwach członkowskich konstytucje wyznaczają nieprzekraczalne granice władzy dla instytucji, a dobre funkcjonowanie państwa zależy w dużej mierze od przestrzegania tych granic, o tyle w Unii od samego początku istniała zachęta, by granice te przekraczać i by instytucje europejskie sięgały po dodatkowe kompetencje, również te nie przyznane im w traktatach.
Wyborcy i rządy – by dać przykład – odrzucili zapis o pierwszeństwie prawa unijnego, jaki miał się znaleźć w Traktacie Rzymskim, a później w Traktacie Konstytucyjnym, ale to nie przeszkodziło sędziom TSUE wprowadzić to pierwszeństwo przez orzeczenia. Komisja nie ma w swoich kompetencjach kontroli systemów prawnych państw członkowskich, lecz to nie przeszkodziło jej przywłaszczyć je sobie. Takich przykładów jest wiele i spodziewać się można kolejnych. Na przykład, trzeba się liczyć z próbami wymuszenia na państwach członkowskich wprowadzenia tzw. tęczowych małżeństw i rodzin. Przewodnicząca Komisji zaraz na początku swojej kadencji stwierdziła, że „kto jest rodzicem w jednym kraju Unii, musi nim być we wszystkich krajach Unii”. Zdanie to stoi oczywiście w jawnej sprzeczności z artykułem 9 Karty Praw Podstawowych: „Prawo do zawarcia małżeństwa i prawo do założenia rodziny są gwarantowane zgodnie z ustawami krajowymi regulującymi korzystanie z tych praw”. Ale dzisiaj już wiemy, że ta sprzeczność nie jest żadną przeszkodą ani dla Komisji, ani dla Parlamentu Europejskiego, ani dla TSUE.
Taka metoda pogłębiania integracji wynika również z tego, że instytucje europejskie mają niewielką legitymację demokratyczną i boją się ryzykować weryfikacji ze strony wyborców. Ta bowiem mogłaby wypaść niekorzystnie. Już tak się zdarzyło w przeszłości, gdy w referendach wyborcy Francji i Holandii odrzucili Traktat Konstytucyjny w 2005 roku. Jego wersję zmodyfikowaną w postaci tzw. Traktatu Lizbońskiego już nie poddawano – z obawy przed porażką – kolejnym referendom, lecz zastosowano procedurę głosowania w parlamentach. Wyjątkiem była Irlandia, gdzie konstytucja nie dopuszczała takiego rozwiązania. W referendum roku 2008 Irlandia Traktat Lizboński odrzuciła, lecz doprowadzono do ponownego referendum w roku następnym, które wreszcie nowe regulacje przyjęło. Komentatorzy podkreślali, że gdyby i tym razem Traktat w Irlandii padł, to przeprowadzono by kolejne referendum, i tak aż do skutku.
Obserwujemy więc w Unii niezmiernie niepokojący proces. Instytucje, które mają słabą legitymację demokratyczną starają się metodami wątpliwymi demokratycznie, zwiększyć swoją władzę tak, by coraz bardziej uniezależnić się od wyborców. Komisja Europejska jest tutaj najlepszym przykładem. Jest ona wybierana przez Parlament w całości z kandydatów przedstawionych przez rządy. Są więc komisarze zwykłymi urzędnikami jednej instytucji powoływanymi czy raczej akceptowanymi przez inną instytucję, co nie daje im żadnej mocnej sankcji sprawowania władzy. A mimo to komisarze, w tym przewodniczący Komisji, zachowują się często jak kolonialni namiestnicy, kontrolujący demokratycznie stanowione rządy suwerennych państw, udzielający im reprymend, nakładający na nich kary, wypowiadających groźby, a nawet szantażujących je. To wszystko – oczywiście – kierują w stronę państw słabszych politycznie, bo wiedzą doskonale, że z zawodnikami wagi ciężkiej, takimi jak Francja i Niemcy, zadzierać politycznie im nie wolno. Stąd podwójne standardy są niejako wpisane w naturę unijnych instytucji.
O Parlamencie Europejskim mówi się, że jest jedyną instytucją demokratyczną Unii. Stwierdzenie takie jest jednocześnie prawdziwe i nieprawdziwe. Istotnie, posłowie do Parlamentu Europejskiego są wybierani w wyborach bezpośrednich, co daje im legitymację demokratyczną. Z drugiej jednak strony, owa legitymacja sięga tylko konkretnego elektoratu, a nie całej Unii. Europosłowie niemieccy są wybierani w Niemczech, włoscy we Włoszech, polscy w Polsce, itd. Podstawowa zasada parlamentaryzmu stanowi, że poseł dostaje prawo do reprezentowania swoich wyborców i podejmowania decyzji w ich imieniu, lecz wyborcy z kolei mają prawo swojego przedstawiciela rozliczać, na przykład, już nie głosując na niego w kolejnych wyborach, o ile uznają, że się nie sprawdził. Ta zasada nie obowiązuje jednak w Parlamencie Europejskim. Widzimy więc rozmaitych europosłów z Hiszpanii, Niemiec czy Holandii, którzy przyjeżdżają do Polski, krytykują polski rząd, grożą mu, głosują przeciw Polsce, ale za te działania nie mogą być rozliczani, bo polski elektorat nie ma wobec nich żadnej sankcji. Oni zaś mogą w stosunku do Polsko robić, co chcą, jak chcą, ile chcą i wszystko bez żadnych dla siebie konsekwencji. Tacy europosłowie – podobnie jak komisarze z Komisji Europejskiej – zachowują się jak kolonialni namiestnicy. Tego rodzaju praktyki są oczywistą kpiną z parlamentaryzmu.
Nie lepiej dzieje się w Radzie Europejskiej. Ciało to składa się z przywódców rządów/państw europejskich. Od pewnego czasu obserwujemy w Radzie ograniczenia zasady jednomyślności, a więc możliwości weta przez jakiś rząd państwa członkowskiego. Zmiana, jaka się dokonała w wyniku Traktatu Lizbońskiego wzmocniła liczbową wagę głosu państw dużych i osłabiła liczbową wagę głosu państw mniejszych. Wprowadzono wówczas tzw. system podwójnej większości, który wyraźnie osłabił Polskę. Poprzednio w systemie nicejskim Polska miała liczbowo prawie tak samo silny głos jak Niemcy; obecnie jest on wyraźnie mniejszy. Co gorsze, obserwujemy też stałą tendencje do przesuwania decyzji z poziomu Rady Europejskiej – gdzie jeszcze formalnie istnieje prawo weta – na poziom instytucjonalnie niższy, a więc do Rady Unii Europejskiej (ciała, a raczej ciał, w których państwa członkowskie reprezentują ministrowie konkretnych resortów), gdzie decyzje podejmowane są w oparciu o zasadę większości. Często dokonuje się to w sposób ostentacyjnie manipulatorski znajdując wątpliwe podstawy prawne. Na przykład, wprowadzenie podatku wymaga jednomyślności; jeśli jednak podatek nazwie się „opłatą”, to wówczas już można stosować zasadę większości. A lizboński system liczenia głosów został tak skonstruowany, że wobec znacząco większej siły głosu państw dużych, stworzenie mniejszości blokującej jest trudne, zwykle wręcz niemożliwe. Co gorsze, obecnie pojawiają się poglądy, artykułowane przez najważniejszych graczy politycznych, na przykład przywódców Francji i Niemiec, że zasadę jednomyślności należy w ogóle znosić i zastępować zasadą większości. Gdyby do tego doszło, to wówczas będziemy mieli do czynienia z formalnym ukonstytuowaniem się europejskiej oligarchii politycznej. Taka oligarchia już istnieje, choć realnie, a jeszcze nie formalnie.
Wszystkie te zmiany pokazują, że system polityczny i prawny Unii Europejskiej staje się coraz bardziej nieprzejrzysty, coraz mniej kontrolowalny przez wyborców, coraz mniej wspólnotowy. Bez zasadniczej reformy strukturalnej choroba Unii Europejskiej będzie się nasilać. Niestety, patologie polityczne mają to do siebie, że niełatwo je uleczyć. Zbyt wielu ludzi, zbyt wiele środowisk, organizacji, partii i rządów korzysta z choroby, jaka toczy Unię, by zaangażować się w leczenie unijnych instytucji. Ale właśnie dlatego trzeba tym głośniej o tym mówić, szczególnie w takim kraju, jak Polska. Tylekroć w naszej historii cierpieliśmy z powodu wad obcego hegemona narzucającego nam swoją wolę, że nie wolno nam dopuścić do kolejnej powtórki tego samego.
Źródło : Gazeta Krakowska